Monday, April 8, 2013

Relacje z podróży. Kinnars z Indii


PIERWSZE KROKI NA INDYJSKIM LĄDZIE




    Na lotnisku w Delhi gwar, potem przeprawa rikszą przez zatłoczone ulice miasta. Nie obyło się bez targowania za przejazd. Najpierw usłyszałam 600 rupees od rikszarza i zrobiłam wielkie oczy jak pięciocentówki. Od razu zmienił zdanie i zrobiło się 500 rupees. Pomyślałam, że to żart i zagadnęłam do właściciela innej rikszy. Też rozbawił mnie odpowiedzią. Niestety, ostatecznie stanęło na 400 rupiees. Dzisiaj, pewnie pojechałabym za 200, a w ostatecznym rozrachunku zapłaciłabym sama z siebie o te 100 rupiees więcej. Tak po prostu się robi. Ci ludzie naprawdę potrzebują pieniędzy, ale ich stawki wyjściowe są koszmarnie wysokie. Po jakimś tygodniu stałam się mistrzynią negocjacji, zawsze udawało mi się jeździć za bezcen, ale poczciwych rikszarzy traktowałam hojnie i całkiem dobrze na tym wyszłam. Nawet w związku z projektem "kinnars", który przywlókł mnie wręcz w te strony. I tak, odkryłam w sobie naturalną zdolność do biznesowych negocjacji i to w świecie wielkiego targowiska, w które wpadłam. Pierwsze pokoje hotelowe za połowę ceny. Wspaniała okazja. Może czasem z gekonem na ścianie, komarami wieczorową porą, ale zawsze dobre, miłe warunki i to z daleka od turystycznych molochów. To wcale nie było proste zadanie.






    Przydały mi się te lata spędzone w teatrze, role, za które nigdy nikt nie płacił za wiele, miejsca i kontakty z ludźmi "świata oglądaczami" - przestrzenie bezcennych nauk na czarną godzinę: godzinę w Indiach. Przydała mi się praktyka jogi, zarówno własna jak i zawodowa, bezcenny spokój i chwila medytacji w zbierającym monsunie zdarzeń. Kilka dobrze odegranych przedstawień dało mi siłę do zmierzenia się z przeciwnościami losu, które nieuchronnie chciały podpalić mój plan wyjazdu do Indii. Tak, ta podróż zapowiadała się bynajmniej nie różowo. Dookoła panowała atmosfera: "nie jedź tam". I chyba właśnie dlatego stało się odwrotnie.  




    Aura, jaka towarzyszyła wyprawie była podyktowana niesprzyjającymi okolicznościami politycznymi i towarzyskimi. Ani na początku wyprawy, ani na końcu. Tylko, że na końcu zupełnie się już nimi nie przejmowałam, właściwie odnalazłam spokój. Cel podróży był dla mnie tak bezcenny, tak ważny, że nie zważałam na demony losu, tylko po prostu kupiłam bilet, spakowałam się i stanęłam w sercu Delhi. Nie byłam rozczarowana ani zachwycona. Byłam skupiona na trasie podróży i zdobyciu materiałów o części pięknej tradycji hinduskiej: hijrach, a więc tytułowych kinnars. Tak to się zaczęło. Zwyczajnie, może nawet smutno, ale to, co było potem okazało się naprawdę warte wszelkiego początku. Demony nie zniknęły, jak w bajkach, poza tym nie miały nic wspólnego z samym wyjazdem, ale właśnie Indie sprawiły, że poznałam je lepiej: kulturę Indii i "moich" poszukiwanych kinnars oraz te demony, które mogłam potem rozgnieść bez mrugnięcia okiem. 




     Do dziś zastanawiam się, co takiego silnego mają w sobie Indie, które mimo praktykowania jogi, nigdy nie były celem na mojej mapie podróżnika. Stały się natomiast cennym doświadczeniem i zaznając wszelkich niedogodności związanych z ubogą częścią Indii oraz tą nowobogacką, wyższą niż sama wysokość wróciłam stamtąd spokojna i zadowolona. Być może to zadowolenie było zwyczajne, z czasem coraz większe, a dziś wręcz genialne. Mam ochotę tam wrócić i to nie dla kinnars, nie dla głównego celu tamtej podróży, ale nie wiem dokładnie po co. I chyba własnie dlatego, kiedyś tam wrócę.  


PRZYSTANEK PRZED KINNARS 
PRZY MUZYCE PINK FLOYD






    Puszkar. Wyjątkowe miejsce. Krowa na środku drogi. Widok całkowicie normalny. A spróbuj tylko krzyknąć na tamująca drogę krowę! Uznają cię za nieokrzesanego turystę, którego powinno się nauczyć pokory albo po prostu wyśmiać. 
Krowy były naprawdę śliczne, mieszkańcy mili i pomocni, a święty staw u stóp Puszkaru to najstarsze miejsce, potrafiące zmyć najcięższe grzechy z umartwionego człowieka, ale tylko podczas pełni księżyca. Turystów było całkiem sporo, chociaż odwiedziłam Indie w porze monsunowej w 2009 roku. Zależało mi na tym, aby nie było tłumów. Oczywiście w Indiach o żadnej porze nie jest możliwe uniknięcie turystów, ale można wybrać czas, gdzie odwiedzających jest nieco mniej. Taki też wybrałam. Do Puszkaru trafiłam przypadkowo, za namową kolegi, który szukał wyzwolenia od grzechów i bliskie były mu święte miejsca Indii. Zgodziłam się więc na taki odpoczynek, dzięki któremu odkrywałam tajniki religijnych uniesień przyjaciela. Pora była niezmiernie sucha i parna. Staw wysychał z dnia na dzień, a do godziny szóstej wieczorem nikt ochoczo nie wychodził z domu. Ja za to spacerowałam. Uwielbiam, kiedy jest tak ciepło, gorąco, duszno, ja po prostu żyję dzięki takim "nieludzkim" temperaturom. 
Sunąc nieco ospale po piaszczystych drogach, mijając krowy, pijąc po drodze dzbanki herbaty i kawy, targując się o drobne prezenty dla znajomych i rozmyślając o tym, kiedy wreszcie zrobię porządny wywiad z kinnars, które znają język angielski (do tej pory spotkałam raczej niemowy, a niestety język hindi był mi obcy) onieśmielona stanęłam w zachwycie naprzeciw jednej z reklam, wiodących do hotelu o miłej dla ucha  mego nazwie: Pink Floyd. 






    Tak. To moja ulubiona kapela, muzyka, rytm życia. To był znak, że oto jestem w dobrym miejscu, o dobrej porze i że teraz wszystko będzie tak, jak postanowię. Nie pytajcie nawet, jak było w samym hotelu. Rewelacyjnie! Jak w bajce Pink Floyd. Dobrze, że miałam w głowie i na kartce cel podróży, inaczej już bym tam została. Słowo daję. Przynajmniej o te 3, 4 dni więcej. 
Każde pomieszczenie miało jakiś element jednej bądź kilku płyt Pink Floyd. Każde piętro było obcowaniem z muzyką zespołu i oczywiście wizualnymi symbolami ich geniuszu: nie zabrakło dmuchanych świń, malunków z wielkimi zegarami, płynącymi gitarami i wielkimi kołami od rowerów. Mieściła się tu także szkoła angielskiego dla dzieci. Miejsce miłe, trochę zwariowane, zatrzymujące czas. Wszystko działo się w nim wolniej, swobodniej, wręcz leniwie. Miało to swój urok i czar.







    Czas jednak nie należał do moich przyjaciół i po miłych chwilach spędzonych w magicznym miejscu musiałam opuścić Pink Floyd i udać się daleko poza Puszkar, gdzie mnie "oczekiwano": do serca królowej Bahuchara Mata, bogini kinnars, do Gujaratu. Tam znajduje się świątynia bogini, a kinnars otaczają to miejsce i śpiewają. Są wszędzie. Turyści patrzą na nich i czasem dają pieniądze, kiedy proszą. Miejscowi unikają kinnars, niechętnie płacą, boją się, a jednocześnie otaczając czcią. Ciekawy paradoks: coś, czego nie rozumiemy nas przeraża, czcimy jednak, bo tak nakazuje tradycja i religia, a kiedy wyłamiemy się z systemu kinnars rzucą na nas czar. Być może inny przedstawiciel kinnars go zdejmie, ale to już zupełnie inna historia. 








    Kinnars, określani powszechnie jako eunuchy albo hijras, a także eunuchshijras (gł. Północne Indie) i aravanis (gł. Południowe Indie) są to  - mówiąc najogólniej i nie do końca właściwie - wykastrowani mężczyźni, wierzący w androgyniczne bóstwa, opisane w świętych pismach smryti, w eposach Mahabharaty i Ramajany. Powszechnie uważa się ich za poddanych i służących bogini Bahuchara Mata, znanej też jako Badhraj Mata. W literaturze naukowej określa się ich jako ginemimetyków, a więc jako transgenderowych mężczyzn, którzy poprzez strój i kastrację (nie w każdym przypadku) upodobniają się wyglądem do płci żeńskiej. Ale to język kultury atlantydzkiej, pozbędziemy się go i dokładnie przyjrzymy tej specyficznej i fascynującej grupie ludzi - świętym kinnars. 


KIM SĄ KINNARS I ... DLACZEGO



„Gdy Bóg stanie przede mną, chcę go zapytać: «Dlaczego uczyniłeś mnie takim; dlaczego mnie stworzyłeś, skoro musiałeś stworzyć mnie jako trzecią płeć? I skoro uczyniłeś mnie trzecią płcią, dlaczego nie zagwarantowałeś nam społecznego szacunku?» (…) Każdy zwykle ma jakiś powód do życia, ale ja go nie widzę. Nigdy jednak nie myślałem o samobójstwie, ponieważ Bóg obdarzył mnie życiem. I to on decyduje o tym, co z nim się dzieje. Jestem tylko zły na Boga za to, że stworzył mnie do bycia eunuchem. Nie jesteśmy jednak mężczyznami, którzy starają się upodobnić do kobiet. Jesteśmy trzecią płcią. Ty z Zachodu nie rozumiesz tego, gdyż w Twoim świecie wszyscy myślą tylko w kategoriach męskich albo żeńskich” [Singh, 2001, 63, 95].       


Ciąg Dalszy Nastąpi ...